Agata
Manosa

Serge Lutens Fleurs d’Oranger.

2017-03-10 - Agata Herbut



Trzecia część opowieści o zapachach Serge. Po pięknej wanilii, głębokim oriencie nadeszła pora na pomarańczę, z którą szczerze – jest mi najmniej po drodze.
Fleurs d’Oranger, bo właśnie o tej kompozycji dzisiaj chciałam opowiedzieć jest uznawana za jedną z najbardziej upajających propozycji firmowanych nazwiskiem mistrza.

W siedemnastym wieku wyodrębniono esencję kwiatu pomarańczy, znaną do dziś jako Esencja Neroli, nazwanej tak na cześć księżnej Orsini of Neroli.
Prosta historia tak jak nazwa – cały sekret zamknięty jest w skoncentrowanej mocy zapachu, silnym, a jednocześnie delikatnym i niewinnym jak pocałunek dziecka. Kwiat pomarańczy łączy się z wonią indyjskiej tuberozy, białą różą i jaśminem. Całość tworzy kompozycję orientalną i upajającą tajemniczym czarem Wschodu.





Problem jest wtedy, gdy zobaczysz pomarańczę i spodziewasz się czegoś, co wykręci Twój zmysł węchu w drugą stronę i ekstremalnie orzeźwi. I to nie jest problem zapachu samego w sobie tylko mój, nie doczytałam, nie sprawdziłam, a miałam wielką nadzieję na kąpiel w soczystej pomarańczce.
Co stworzył Serge? Niedojrzałą skórkę cytrusa wypełnioną sporą ilością gorzkości. Po chwili zapominasz o cytrusach i zaczyna się jazda. Feeria kwiatów. Tak olbrzymia, że mój rozum zaczyna wysyłać ostrzegawcze sygnały.

Zbyt duże ilości kwiatów, o bogatym zapachu, gęste, zawiesiste. Co więcej? Jaśmin, kwiat pomarańczy, biała róża, indyjska tuberoza, cytrusy, hibiskus, gałka muszkatołowa i kminek. Doceniam ich piękno, widzę je i mam jego świadomość jednak w tej chwili mojego życia nasz związek nie może mieć miejsca.






Nie żegnamy się na razie, Fleurs d’Oranger poczeka na mnie, na inny moment mojego życia. Mam jakieś wewnętrzne przeczucie, że jeszcze do siebie wrócimy, a ja zdecydowanie bardziej je docenię.