Agata
Manosa

Denko vol.4. Styczeń.

2014-02-07 - Agata Herbut




Nadeszła pora na garść mikro recenzji na temat produktów z którymi udało mi się pożegnać w styczniu. Nie było ich specjalnie dużo, o raz kolejny więcej pielęgnacji niż makijażu, ale pielęgnacja zwyczajnie szybciej się zużywa w moim przypadku. Kwestia prysznica została zagarnięta przez małe, żółte buteleczki Aquoliny o zapachu lodów waniliowych z dodatkami (kokos, nugat, czereśnia) – każdy po 125 ml. Średnia wydajność, niestety są rzadkie, ale piekielnie ładnie pachną i pozostawiają skórę naprawdę super gładką. Rozstałam się także z solą Azja Spa od Bielendy i ich pomarańczowym olejkiem do kąpieli – obydwa produkty dobrze się sprawdzały w swojej roli, nie wysuszały, były pachnące i wydajne. Organique i korzenny, cukrowy peeling do ciała – to zdecydowanie jeden z mich ulubieńców – uwielbiam aromaty cynamonu, kardamonu, imbiru więc stosowanie było wielką przyjemnością. Scrub nie pozostawiał tłustej warstwy na skórze (czego nie lubię!), ale pięknie ją nawilżał.






Korektor rozświetlający Maybelline i kolejne skończone opakowanie oraz tusz Bourjois Twist Up The Volume – również po raz kolejny u mnie. Nie mam nic do zarzucenia, wręcz przeciwnie – uważam obydwa produkty za dobre – fajnie sprawdzają się do szybkiego, naturalnego makijażu. Na zdjęciu zobaczycie także liner w pisaku od Estee Lauder (edycja limitowana, zeszłoroczna zatem niedostępna w stałej sprzedaży). Wygodny, dający efekt głębokiej czerni – niestety po kilkunastu użyciach końcówka pisaka odrobinę się rozwarstwiła więc rysowanie kresek stawało się coraz trudniejsze.
Olejek do skórek Avoplex od OPI – miałam go od dawna i myślałam, że nigdy się nie skończy (bardzo wydajny!). Nawilżał płytkę i skórki, jednak dość długo się wchłaniał. Stosowałam z przyjemnością, od czasu do czasu – gdy sobie o nim przypomniałam :).
I produkt z którym mam największy problem – balsam do ust Figs & Rouge. Dlaczego? Ponieważ jest to moje trzecie opakowanie i pierwsze, które niemalże całe wyrzuciłam do śmietnika – nie używałam mniej więcej miesiąc, a kiedy powróciłam do niego okazało się, że jest koszmarnym…glutem, który zmienił zapach i stał się baaaardzo nieapetyczny. Straszna szkoda ponieważ bardzo lubiłam ten produkt.






Duet kremów Clarins Multi Active – na dzień i na noc. Świetnie nawilżały, nie zapychały, odżywiały i działały przeciwzmarszczkowo. Obydwa dodatkowo miały śliczny zapach, dzięki któremu pielęgnacja była super przyjemnością. Na pewno wrócę jeszcze nie raz!

Mgiełka do twarzy Ultra Radiance od Benefit, którą zużyłam jako tonik do twarzy – w tej roli sprawdziła się bardzo dobrze. Niestety mgiełki do twarzy chyba są ostatnim produktem jakiego używałabym regularnie – zwyczajnie nie mam na to czasu i tak dobrej pamięci.





SpaFit od The Body Shop to produkt, który miał pomagać zwalczać cellulit – opakowanie wyposażone jest w masażer, który powinnyśmy używać w duecie właśnie z kremem. Zużyłam na raty, zatem nie zauważyłam znacznej zmiany na skórze – mimo to fajnie nawilżał i orzeźwiająco pachniał. Suchy szampon Batiste w wersji mini, fenomenu nie rozumiem. U mnie włosy potraktowane tym specyfikiem wcale nie wyglądały zbyt dobrze więc raczej nie kupię, nie będę używała. Złote masło od Tso Moriri to kolejny produkt, który wystarcza na wieki – jest mega wydajny (na ciele krem zamienia się w olejek więc odrobina produktu jest dużo bardziej wskazana), nawilża i pozostawia mikro drobinki złota, których dla mnie równie dobrze mogłoby nie być. Tej kwestii jednak się nie czepiam bo wiem, że są dziewczyny, które kochają takie bajery. Ostatnie zdanie należy do kremu do rąk La Mer – zużyłam bo… zużyłam, na szczęście szybko ponieważ w związku z ciążą jego zapach zaczął niemiłosiernie mnie drażnić. Jak sobie radził z przesuszoną skórą dłoni? Przyznam szczerze – znam lepsze kremy, zdecydowanie lepsze.






Uf, udało się. Styczeń zakończony! 🙂